Głos historii

Urodziłam się w Jeziornie Królewskiej

Z tego, co wiem, jest pani rodowitą konstancinianką?

Urodziłam się 28 października 1920 roku w Jeziornie Królewskiej. Tak się wtedy ta Jeziorna nazywała. Nasz dom stał przy ulicy Fabrycznej. Dom nie należał do moich rodziców, był wynajmowany od rodziny Karaszewskich, których nazywaliśmy również Karasiami.

Budynek stoi do dzisiaj, na zakręcie, gdy się schodzi w stronę rzeki na ulicy Fabrycznej. Na parterze mieszkali krewni mojej matki, a my zajmowaliśmy tzw. facjatkę. To był duży, ładny pokój, wysoko na pięterku. Naprzeciw mnie mieszkała rodzina żydowska. Nie wiem, kto to był, chyba nie rabin, ale jakiś ważniejszy członek społeczności żydowskiej.

A skąd pochodzili rodzice?

Mama urodziła się w majątku Pęchery, za Piasecznem, koła Jagarzewa. Majątek należał do sióstr. Siostry prowadziły dom wychowawczy dla dziewcząt. To były siostry miłosierdzia. Główną siedzibę miały w Warszawie, na Tamce. Nazywały się chyba siostrami św. Kazimierza, ale nie pamiętam zbyt dokładnie.

Ojciec urodzili się w majątku Obory, bo z kolei jego ojciec był gajowym. A mieszkał na Królewskiej Górze, tam, gdzie w tej chwili jest CKiR. Stał tam biały domek, strzechą kryty. Często mnie tam prowadzał i pokazywał. Miejsce urodzenia miał wpisane: Imielin. To taki mały folwarczek, przy szosie w stronę Wisły, koło Opaczy. Ojciec był z zawodu ślusarzem. Pracował w różnych miejscach. Potem był kierownikiem kotłowni w fabryce. Miałam też brata Tadeusza, który, niestety, już nie żyje.

Czy długo mieszkaliście w Jeziornie Królewskiej?

Kiedy miałam pięć lat, rodzice dostali służbowe mieszkanie na Osadzie. Pamiętam, jak mnie tu przywieźli. To była jedna izba na dole, w tym bloku ?pod bocianem?. I tam mieszkaliśmy razem dłuższy czas. Potem ojciec dostał większe mieszkanie, w następnym bloku. Mieliśmy pokój z kuchnią, ojciec wprowadził jeszcze pewne zmiany i żyło się dosyć wygodnie. Tam mieszkałam aż do ślubu.

Czy pamięta pani pierwszego rektora naszego kościoła, księdza Pancera?

Tak, oczywiście. Pamiętam jeszcze wcześniejsze czasy. Zanim przyszedł ksiądz Pancer, przyjeżdżał do nas ksiądz ze Słomczyna. Odprawiał raz w tygodniu, w niedzielę jedną Mszę. U Pierwszej Komunii także byłam w Słomczynie. Pamiętam, że sukienka mi się pogniotła. Wsadzili nas na wóz, pozbierali wszystkie dzieci z okolicy. Do Komunii przygotowywały nas starsze dziewczyny, z siódmej klasy. Po Komunii dostałyśmy kakao i jakąś słodką bułeczkę. Nie było jeszcze mody na wielkie prezenty. Bierzmowanie również przyjęłam w Słomczynie. Wszystkie sprawy trzeba było załatwiać w Słomczynie. Nawet potem, kiedy w 1942 roku chciałam wziąć ślub na Mirkowie, proboszcz ze Słomczyna nie chciał się zgodzić.

Ale wróćmy jeszcze do dzieciństwa, do lat szkolnych. Szkoła była wówczas na Mirkowie. Czy lubiliście tę szkołę?

Lubiliśmy szkołę, lubiliśmy tam chodzić. Szkoła mieściła się w budynku obecnego klubu. To była szkoła prywatna, czy półprywatna. Mam do dziś świadectwa. Dyrektorem był pan Olszewski, który zgromadził grupę dobrych nauczycieli. Ksiądz Pancer uczył religii. Miałam do szkoły blisko, tylko przez ulicę. Szkoła była inna niż teraz, inne były stosunki. Chłopcy byli grzeczniejsi. Klasy były koedukacyjne.

Opiekunką mojej klasy, wychowawczynią była pani Alicja Życzyńska. Dyrektor Olszewski mieszkał na piętrze, nad szkołą. Był jeszcze pan Strynkiewicz, pan Maguza uczył śpiewu. Tu uczyłam się do siódmej klasy, a potem przeszłam do Szkoły Handlowej, do Warszawy, do pana dyrektora Chruścińskiego. Szkoła nazywała się „Wiedza”, trzyletnia szkoła handlowa.

W którym to było miejscu?

To było na Wiktorskiej, na Mokotowie; trzeba było skręcić od Szustra, przez takie podwórko, gdzie dziewczyny od rana turkotały na maszynach. Robiły jakieś prace. Tam, w barakach, mieszkała biedota. A potem zaczynała się piękna dzielnica, za Alejami Niepodległości, gdzie mieszkali wojskowi. Ulica Wiktorska była nową ulicą, jeszcze nie w pełni zabudowaną. Na początku ulicy, od strony Puławskiej, miały swój dom siostry zakonne. Tam była kaplica. W drodze do szkoły można było wstąpić i pomodlić się. Szkoła Handlowa była szkołą prywatną. Płaciło się 48 złotych za miesiąc, to było dużo.

Rozumiem, że trzeba było codziennie dojeżdżać. Wiele osób pamięta kolejkę wąskotorową. Jak wyglądała pozostała komunikacja?

Warunki były bardzo dobre. Dyrektor fabryki kazał wybudować w warsztatach tzw. drezynę. To był wagonik, który dowoził nas stąd do Klarysewa na każdy pociąg, kilka razy w ciągu dnia. W sobotę woził urzędników, aby odpoczęli sobie w Warszawie. Drezyna jeździła po szynach położonych wzdłuż ulicy Mirkowskiej, do samego Klarysewa. Wsiadało się tutaj, gdzie dzisiaj jest parking. Na Porąbce mieliśmy przystanek, aby zabrać inne dzieci. Drezyna była bezpłatna. Początkowo płaciło się 5 złotych miesięcznie, ale potem dyrektor zwolnił nas z tego obowiązku.

Przezywaliśmy ten wagonik ?drenzynką?. Ciągnęły go koniki. Było dwóch woźniców, fornali: pan Kuźba i pan Uliński. Mieszkali na rogu, gdzie dzisiaj stoi biurowiec. Od tyłu, na gospodarczym podwórku, stały konie.

A co robiła pani po ukończeniu szkoły? Czy łatwo było o pracę?

Po Szkole Handlowej przeniosłam się do Liceum Handlowego na ulicy Królewskiej. Trwało dwa lata i pozwalało uzyskać średnie wykształcenie. Maturę zdobyłam parę miesięcy przed wybuchem wojny, w 1939 roku. Dostałam pracę w Zrzeszeniu Kupców Tytoniowych na ulicy Brackiej. Kiedy 1 września rozpoczęła się wojna, kierownik zwolnił mnie do domu. Wracałam o godzinie jedenastej ostatnią kolejką, która wyruszyła w stronę Konstancina. Okupację przesiedziałam już tutaj.

Ale chyba nie przesiedziała pani tych lat dosłownie?

Nie, od razu poszłam do pracy. Dyrektor fabryki bardzo lubił mojego ojca. Ojciec robił wszystkie instalacje sanitarne w wilii dyrektora w Klarysewie. Kiedy ojciec długo nie wracał z wojny, dyrektor ofiarował mi pracę w fabryce, w kadrach.

A co działo się z ojcem?

Ojciec w czasie kampanii wrześniowej służył u generała Kleeberga. Oni walczyli jeszcze na początku października, pod Kockiem. Kiedy zdali broń, ojciec razem z jednym panem z Pruszkowa szedł na piechotę do domu. Dotarł dopiero? chyba 7 października. Pamiętam, jak dzieci krzyczały: ?Stasiu, idzie twój tata od Habdzina, goń do figurki!?.

Przed wojną społeczeństwo polskie było dość zróżnicowane. Jak to wyglądało na Mirkowie?

W Jeziornej przed wojną było dużo Żydów. Cała ulica Bielawska należała praktycznie do ich handlu. To byli porządni Żydzi, uczciwie handlowali. Był krawiec, który miał pięknego, białego psa. Nie mogłam przejść, żeby tego psa nie pogłaskać. Była piekarnia żydowska, sklepy bławatne, spożywcze. Wszystko mieściło się na Bielawskiej, a dalej już były pola rolnicze. Mieszkała też jedna rodzina niemiecka, bardzo przyzwoita. On był kowalem.

Na Mirkowie nie pamiętam żadnych Żydów. Była jedna kobieta o niemieckim nazwisku, ale oni byli już spolszczeni.

A czy pamięta pani jakieś wspólnoty działające tutaj przed wojną?

Był chór, było Koło Różańcowe. Śliczna była obsada procesji, asysta. Nie było chyba więcej chorągwi niż teraz, ale nosiłyśmy małe lilijki na procesji. Od siódmego roku życia mogłam służyć przy kościele, najpierw nosząc lilijkę, potem doczekałam się wstążki. Różaniec prowadziła pani Grochulska. Były jeszcze siostry, dwie starsze panienki, które również prowadziły ten różaniec. Nie pamiętam nazwiska, jedna miała na imię chyba Magdalena. Kupiły sobie klęczniki. A asystę, biel prowadziła pani Kasia Ziębska.

A jak kościół działał w czasie wojny? Czy cały czas odprawiano nabożeństwa?

Chyba tak. Był ksiądz Paciorkowski, a kiedy on czasem wyjeżdżał, to w niedzielę przybywał ksiądz ze Słomczyna.

W czasie wojny poznała też pani swojego męża?

W fabryce, w czasie wojny, została zorganizowana straż ochrony. Włodek i inni strażnicy mieszkali na tzw. górce, w budynku przed wejściem do fabryki. Zebrano chłopców z całej Polski. Według mnie, to była przykrywka dla organizacji Narodowych Sił Zbrojnych. Skrzyknęli się, założyli takie żółte mundury i konspirowali. Kierownik kadr, pan Kamiński – czyli mój kierownik – spotkał mojego przyszłego męża w Warszawie, na ulicy Freta. Włodek miał tam ciotkę, którą czasem odwiedzał. Pochodził rodem z Łomży, jego ojciec piastował funkcję radcy prawnego. Kierownik spotkał Włodka w Warszawie i zaproponował pracę w fabryce. Włodek się zgodził, został nawet szefem tych strażników, których było chyba z dziesięciu. Pilnowali na zmianę dobytku fabryki, ale według mnie to była ukryta organizacja.

Pamiętam, że nie mieli za bardzo co jeść. W ciągu dnia fabryka dawała wszystkim robotnikom zupę, to było dla ludzi bardzo ważne. Z ramienia kadr nadzorowałam osobiście ten rozdział zupy. Poza tym robotnicy dostawali miesięczne deputaty: na mąkę, kaszę, mydło. Chłopcy mieli trochę tej kaszy, ale nie mieli czym okrasić. Zapraszali do siebie dziewczyny z osady. Przychodziła Blanka Rudolfowa, pani Zającówna, parę innych. Każda przynosiła z domu jakąś słoninę, smalec. Chłopcy gotowali sami, mój mąż najlepiej ze wszystkich. Był nadwornym kucharzem. To byli przyzwoici chłopcy. O dziewiątej wieczorem odprowadzali nas do domów.

Kościół na Mirkowie nie był wówczas kościołem parafialnym. W jaki sposób udało wam się wziąć tutaj ślub?

Jak już wspomniałam, proboszcz ze Słomczyna chciał ciągle na wszystko wpływać. Nie pozwalał na ślub u świętego Józefa. Włodek, mój narzeczony, tłumaczył, że jesteśmy biedni, że nie mamy czym dojechać. Ksiądz Kozłowski – tak się chyba nazywał – nie chciał, aby tutaj coś się działo. Obiecał nam nawet wynająć samochód na ślub. Uważał, że jedna Msza w niedzielę w zupełności wystarczy.

Pracowałam wtedy w kadrach. Zwróciłam się z tym kłopotem do dyrektora Wysokińskiego. Przez dłuższy czas chorowała jego sekretarka, pani Łozińska, bardzo mądra kobieta. Jej syn zginął pod Monte Cassino. Ja przez trzy miesiące pracowałam w jej zastępstwie. Znałam na świeżo niemiecki, mogłam się porozumieć z władzami okupacyjnymi. Kiedy dowiedział się, że mam takie problemy, zawołał kierownika gospodarczego, pana Orłowskiego i kazał wykopać trzy drzewka, zawieźć do proboszcza w Słomczynie i powiedzieć, że życzy sobie, aby Stasia miała ślub w tym kościele. No i pomogło! Trzy drzewka mnie uratowały!

Z tego, co wiem, ksiądz Paciorkowski mieszkał całą wojnę przy parafii. Czy on także nie był wstanie przekonać proboszcza ze Słomczyna?

Absolutnie! Włodek jeździł nawet do Kurii Biskupiej, ponieważ jego wuj przyjaźnił się z tamtejszymi księżmi. Kuria dała nawet nakaz do Słomczyna, aby zgodzili się na ślub. A ksiądz Kozłowski nie posłuchał się Kurii. Powiedział, że niech mu wytoczą proces kanoniczny, a on pewnie wpierw umrze, niż ten proces się skończy. Więc drzewka okazały się silniejsze niż nakaz biskupa. Pan Wysokiński wyprawił mi także wesele. Nieco wcześniej dostałam mieszkanie na Mirkowskiej, pod numerem 47, na końcu. To był pokój z kuchnią. Dyrektor polecił kuchni fabrycznej, aby przygotowała dla mnie jedzenie. Rodzice nie dołożyli ani złotówki.

Dużo gości?

Najpierw była rodzina, taka najbliższa, nie cała, bo przecież nie miałam gdzie pomieścić. Potem przyszedł chór i młodzież. Na szczęście wypadło wtedy trzy dni Świąt i był czas na wesele. Pan Miecio Mierzwiak, który sympatyzował ze mną, śpiewał najgłośniej. Był bardzo związany z naszym kościołem i chórem. Już nie żyje.

Jak Mirków przetrwał okupację? Czy stacjonowały tutaj niemieckie oddziały?

Raczej nie, nie pamiętam niemieckich żołnierzy. Stacjonowali chyba w Klarysewie. Była jedna Niemka na osiedlu, która podpisała volkslistę, ale zrobiła to ze strachu o męża. Bardzo nam cały czas pomagała. Uprzedzała nas o niemieckich kontrolach. Niemcy pojawili się dopiero przed Powstaniem i wtedy wszystko się zaczęło. W fabryce działała nasza organizacja, więc musiało być w miarę bezpiecznie.

A po wojnie? Dużo się zmieniło?

O tak, głównie politycznie. Wszyscy wiemy, jakie przyszły czasy. Każdy, kto należał do NSZ-u, z trudem szukał pracy. Ja nie należałam, ale mój mąż należał. Nie mógł objąć żadnej kierowniczej funkcji. Ksiądz Paciorkowski mógł zatrzymać swoje mieszkanie w bloku, ale na więcej pomocy kościół nie mógł oficjalnie liczyć. Szanowałam rodziców księdza Paciorkowskiego. To był wykształcony ksiądz, wykładał na Uniwersytecie. Potem mieszkał w parafii Zbawiciela w Warszawie. Pamiętam księży Zaleskich, braci. Tu pracowali dobrzy księża. Dbali o kościół, pracowali, starali się coś zrobić.

Czy pamięta pani rodzinę Natansonów?

Tak, mam ta zdjęciu taką nauczycielkę, panią Irenę Koprowską. Ona całe życie poświęcała się kościołowi. Jej mąż był ogrodnikiem u Natansonów. W tym ogrodzie pracował także mój wuj, pan Garbarski, który hodował króliki, kaczki – takie nie nasze, nie konstancińskie, tylko jakieś zagraniczne odmiany. A drugi Garbarski był stangretem. Natansonowie bardzo pomagali parafii. Byli związani z kościołem. Starszy pan Natanson ochrzcił wszystkie dzieci. Czasem chodziłam do ogrodu, a pan Natanson głaskał mnie po głowie. Pan Natanson należał do komitetu budowy, dał kawał placu pod kościół, połowę komuniści zabrali po wojnie.

Zna pani fotografię z członkami komitetu budowy kościoła?

Tak, oczywiście. Jest tam dziadek mojej koleżanki, pan Józef Wroński. Jego rodzina mieszka teraz w Klarysewie. Pamiętam wiele tych osób. Pan Sutański był zakrystianinem przed wojną, mieszkał niedaleko kościoła, na Jaworskiego, pod dwudziestym chyba. Jego rodzina już tutaj nie mieszka. Sabelman mieszkał w tym domu, ale nikt od nich już nie żyje. Zarembiński, Śliwiński, Górski – nikt już tu nie mieszka. Rodzina Płotków żyje, ale wyniosła się gdzieś dalej. Rybka był wdowcem, wychował syna. Doktora Szafrańskiego nawet nie pamiętam. Sabelman mieszkał tu na dole. Żarskiego nie pamiętam, Polański mieszkał w tym czerwoniaku, bo to sama arystokracja fabryczna. Krasnodębskiego nie pamiętam. Z rodziny Bryłków jest wychowanek. Z Miklasów, Gałków, Kinasów nie ma tu nikogo. Kinas był felczerem. Z Jankowskich, Bobrzyków, Downarów nie ma tu też nikogo. Depczyk to może jeszcze jakaś rodzina w Warszawie żyje. Iżycki to był pan, którego córka była nauczycielką. Może jeszcze gdzieś w Warszawie mieszka prawnuczka. Goljan, Rosner, Kazembski, Neuman, Kaczyński, Grotowski – to była świta, majstrowie w fabryce. Nikogo z rodziny tutaj nie ma. Z rodziny Janików wnuczka mieszka chyba w Warszawie. Niwińskiego nie pamiętam, Daniszewski to dobry człowiek, ale chłopcy potem komuniści. Z Janowskich żyje jeszcze praprawnuczka. Z tych innych nazwisk także już chyba nie ma tutaj nikogo.

Serdecznie dziękuję za rozmowę.

Rozmowę zanotował w maju 2009 roku ks. Janusz Stańczuk